czwartek, 30 stycznia 2014

Transseksualny Musical - The Rocky Horror Picture Show


 Odezwał się u mnie brak czasu i dlatego też post z małym opóźnieniem. Ale za to jaki post! O mym ulubionym filmie i najseksowniejszym transwestycie w całej galaktyce słów kilka - poniżej.

Raz na jakiś czas, trafia się tytuł kultowy, absolutnie legendarny. Sława i popularność tego dzieła, może opierać się na różnych czynnikach - mogą to być znane nazwiska i świetna gra aktorska, mogą to być efekty specjalne czy w końcu oryginalny scenariusz. Ale osobiście, poprzez zestawienie słów "kultowy" i "film", widzę przed oczyma niepowtarzalny klimat, w skład którego wchodzą unikalni bohaterowie, a i czasami jedyna w swoim rodzaju muzyka. "Rocky Horror Picture Show" idealnie wpasowuje się w moją definicję tego wyrażenia.

Przed pierwszym seansem z "RHPS", to w ogóle myślałem, że to będzie coś w stylu "Armii Ciemności", "Martwego Zła" czy "Kac Wawy" - trochę komedii, trochę horroru, a wszystko okraszone dodatkowo magią wspaniałych lat 70. A co tu się okazuje? Okazuje się, że zabrano mnie w najwspanialszą musicalową podróż, jaką kiedykolwiek miałem szansę przeżyć. Wraz z seksownym jak diabli Timem Curry, dziwnymi Transylwańczykami i czerwonymi ustami Patricii Quinn. Ostatni raz tak miłego rozczarowania zaznałem, kiedy Leonardo DiCaprio dostał Os... Żarty na ten temat przestały być już zabawnymi, prawda?



Wszystko zaczęło się od sztuki z 1973 roku - "The Rocky Horror Show", którą napisał Richard O'Brian, a wyreżyserowania jej podjął się Jim Sharman. Musical okazał się ogromnym sukcesem, dlatego też, dwójka wcześniej wymienionych panów, podjęła się próby przeniesienia tegoż fenomenu na duży ekran. Zatrudnili aktorów z oryginalnej sztuki (z paroma wyjątkami, m.in. Barry Bostwick i Susan Sarandon nie mieli wcześniej nic wspólnego z oryginalnym "RHP"), zrobili kilka zmian w scenariuszu, nieznacznie zmodyfikowali niektóre piosenki i bum - 14 sierpnia 1975 roku, na świat przyszło dzieło pod tytułem "The Rocky Horror Picture Show". Jakież musiało być ich zdziwienie, kiedy film okazał się wielką klapą...

Dopiero w kwietniu następnego roku, "Rocky Horror" znalazł swoje przeznaczenie za sprawą tak zwanych "Midnight Movies", czyli seansów o północy. Właśnie dzięki tym pokazom, produkcja zrobiła ogromną furorę i wytworzył się w okół niej kult. Fani chodzili 19 razy w tygodniu na pokazy ich ulubionego filmu, uczyli się tekstów piosenek i kroków tanecznych na pamięć, identyfikowali się z bohaterami czy przebierali się za nich specjalnie na seanse, faceci za kobiety, kobiety za facetów, wszyscy za transseksualnych Transylwańczyków  (niektórzy upatrują tu początek ideologii gender, ale to tylko wścibscy paranoicy). I tak o to, Rocky Horror Picture Show, mimo niezbyt dobrego startu w kinach, dziś ma status najdłużej pokazywanego filmu w historii kina, nieustannie od 1975 rok.


Świeżo zaręczeni Brad i Janet (Bostwick i Sarandon) ruszają w podróż do swojego mentora, Doktora Scotta, jednak po drodze gubią drogę i dodatkowo łapią gumę. Poszukując pomocy, trafiają do zamku Franka N. Furtera (Curry), któremu służą Riff Raff, Magenta i Columbia (O'Brien, Quinn, Campbell). Tak się składa, że Brad i Janet lepiej (a może gorzej) trafić nie mogli - w zamku właśnie trwa coroczny zjazd Transylwańczyków, a główną atrakcją ma być nowe odkrycie doktora Furtera. Wszystko jest okraszone wstawkami narracyjnymi kryminologa (Gray).

Czy tak naprawdę jest się czym podniecać? Owszem, na pierwszy plan wysuwa się muzyka i choreografia (cóż za niespodzianka w musicalu!) i należy się nimi onanizować do utraty tchu. To, co w znaczącym stopniu wpływa na wykonywane kawałki i ich odbiór, jest drugim, największym atutem "RHPS" - bohaterowie, na czele z Timem Curry i jego Frankiem N. Furterem (przez którego mam problemy ze zdefiniowaniem swej seksualności, swoją drogą..). Toż to prawdziwa kuźnia dziwaków, doprawdy. Scenariusz (mój brat, którego zauroczył ten film, podsumował go takim oto pięknym zdaniem: "Nieźle musieli być naćpani, pisząc takie coś") zawiera wiele odniesień do klasyki horroru i science-fiction i jest niejako hołdem dla takich filmów jak "Frankenstein", "King-Kong" czy "Nosferatu". Mój jedyny, ale naprawdę jedyny zarzut, który rzuca się w oczy po około 36. seansie, kiedy zwraca się uwagę już na postacie w tle i małe szczególiki, to okropny montaż niektórych scen - w jednym ujęciu, koleś trzyma tacę, by w następnym robić już całkowicie coś innego. Ale, jak już wspomniałem - to jednak tylko tło i nie razi aż w takim stopniu.



Osobiście, już za pierwszym razem zostałem kompletnie zbesztany, sponiewierany i zakażony wirusem obsesji na punkcie "Rockiego Horrora". I chyba właśnie tak jest - albo przechodzisz obojętnie koło tego filmu, albo wariujesz na jego punkcie jak ja, słuchasz soundtracka godzinami, tańczysz, kiedy nikt nie widzi, oglądasz wszystkie możliwe wersje po osiem razy, wpychasz to każdemu, wszędzie o każdej porze dnia, i, oczywiście, czujesz się częścią "The Rocky Horror Picture Show".

Podczas pisania tej recenzji, zdążyłem oglądnąć 3 razy pod rząd "RHPS" i ani razu nie ziewnąłem (w przeciwieństwie do was podczas czytania mych wywodów). Po prostu, mimo, że znam film na pamięć, to uwielbiam w kółko wracać do tych bohaterów-dziwaków, tej muzyki i tego transseksualnego klimatu. Dyszka, ot co.



PS: A już w poniedziałek, postaram się udowodnić, iż "To już jest koniec" nie zasługuje na ocenę 1/10 - specjalnie dla Klapserki.

3 komentarze:

  1. Oddaj moje cienie i kredkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. O to ja chyba muszę to w końcu nadrobić, bo się spalę ze wstydu.

    OdpowiedzUsuń
  3. The Rocky Horror Picture Show wisi od parunastu lat nad moim kinomańskim odtwarzaczem. Nie wiem jak udało mu się ukryć przede mną. Mam nadzieję że tym tekstem przyspieszę seans :)

    OdpowiedzUsuń