Dzisiaj wyjątkowo, żeby nie tracić sił ani czasu, bez głupiego wstępu, nie mającego nic wspólnego z recenzją, a który ludzie często czytają, nie wynosząc przy tym nic wartościowego i przydatnego.
Uwaga na spoilery.
Coś, co osobiście lubię najbardziej na świecie, zaraz po wszelkiej mieszance cynamonu z jabłkiem oraz gadających psach, to robienie sobie popkulturowych jaj i nawiązywanie do otaczającej nas rzeczywistości, gdziekolwiek i kiedykolwiek. W "South Parku" doświadczamy tego na okrągło. "Shrek" był prawdopodobnie pierwszą, pełnometrażową animacją, w której napchano takich odniesień od groma, wliczając w to "Matrixa" czy "Obłędnego rycerza". O twórcy słynnego dialogu na temat oryginalnej trylogii "Gwiezdnych Wojen" i trylogii "Władcy Pierścieni" z Clerks 2 nie wspominając...na razie...
A teraz, dostajemy coś całkowicie w innym stylu. Seth Rogen i Evan Goldberg serwują nam - pod prowizorycznie prostym i chamskim tytułem - raz, że dość oryginalny pomysł, to dwa, jakąś, bądź co bądź, krytykę Hollywood i refleksję na jego temat. Fabuła w ogóle wygląda tak, że Jay Baruchel (w tej roli - Jay Baruchel) przyjeżdża do swojego kumpla, Setha Rogena (w tę rolę wcielił się Seth Rogen), by później udać się na imprezę do Jamesa Franco (którego zagrał nie kto inny jak James Franco), podczas której następuje koniec świata (tutaj nikt nie wcielił się w postać końca świata, choć moim zdaniem Gabourey Sidibe pasowałaby idealnie).
Od początku do końca, wszyscy robią sobie jaja. I najlepsze w tym wszystkim jest to, że są to takie fajne, dorodne i zabawne (choć czasami niesmaczne) jaja. Wszyscy aktorzy podchodzą do swoich filmowych odpowiedników z dużą dozą dystansu do siebie - miły i przyjemny Michael Cera, jakiego znamy, tutaj okazuje się największym dupkiem i narcyzem na świecie. W innej scenie, gdy Emma Watson odchodzi z zapasami całej grupy, któryś z bohaterów rzuca komentarz "Hermiona nas okradła". Wisienką na torcie stanowi stworzenie przez bohaterów drugiej części "Boskiego Chilloutu".
Pierwsza połowa filmu jest wyśmienita, druga nieco spuszcza z tonu, kończąc całość tanecznym występem, rodem z Bollywood. Scena ta od razu skojarzyła mi się ze wcześniej wspomnianymi "Sprzedawcami 2" i tanecznym performance`m do piosenki "ABC". I o ile porównanie drugiej części "Sprzedawców" z "To już jest koniec" wydaje się być na wyrost, tak zestawienie Kevina Smitha i Setha Rogena - jak dla mnie jak najbardziej ołrajt, ołkej. Coś w stylu mistrza i ucznia? Myślę, że można tak powiedzieć.
"To już jest koniec" to film dobry. Nie dla wszystkich, jak zdążyłem się przekonać po ocenie pewnej znanej blogerki, ale jednak film dobry, obiektywnie rzecz biorąc. Mamy humor, mamy dobre aktorstwo, dobrą muzykę (War Pigs i I Will Always Love You rlz!), oryginalny scenariusz (choć nierówny), krytykę gwiazd show-biznesu, a na koniec - morał. Subiektywnie - 8/10. Obiektywnie - 7. Ot co.
Film raczej nie w moim typie, ale zawsze z chęcią przeczytam recenzję. Podoba mi się Twoje podejście i świetne poczucie humoru :)
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że całkiem dobrze się bawiłam, może dupy nie urywa, ale zupełnie przyzwoita dawka humoru ^^ A dystans i lekkość z jaką aktorzy grali samych siebie - urocze :>
OdpowiedzUsuń