wtorek, 11 lutego 2014

Z cyklu "Krótko ale treściwie" 10

ARRR! MASZTY W GÓRĘ! SZPADY W DŁOŃ! KLEJNOTY I TE SPRAWY! PIRACI Z KARAIBÓW W WERSJI PORNO!

Miała być recenzja Capote - będzie Capote. Poza tym horror, który był OBECNY (puszcza oko) na ustach każdego fana gatunku w tamtym roku, kolejny film z "Końcem Świata" w tle, oraz dokument, o człowieku odgryzającym głowy różnym, latającym zwierzętom.

"Obecność", czyli według wielu podjaranych nastolatek JAK I TEŻ POWAŻANYCH BLOGERÓW FILMOWYCH, najlepszy horror na świecie, straszniejszy niż filmy z Adamem Sandlerem oraz powodujący rozluźnienie mięśni pośladkowych skuteczniej od mieszaniny omleta z marmoladą (pozdrawiam Egzemę, jeśli to czyta). A w rzeczywistości? A w rzeczywistości jest to po prostu odgrzewany kotlet. Nie wnosi nic nowego, ma kilka fajnych momentów (które widzieliśmy już w takich filmach jak "Naznaczony" czy "Sinister"), a jedyne, co może za nim przemawiać to to, iż jest oparty na faktach. Brat mój niepoważny, narobił wielkiego huku wokół tej produkcji, że bał się, że oglądał z kolegami, że się tulili i bali - niestety, aż tak kolorowo nie jest. Po prostu, średni film, ni to groszek, ni marchewka - 6/10.


Skoro o opętaniach mowa - "Boże Błogosław Ozziego Osbourne`a", czyli dokument o życiu Księcia Ciemności, jest idealną przeciwwagą dla recenzowanego prawie dwa lata temu "Justin Bieber: Never Say Never". Film zabiera nas w podróż przez życie wokalisty, od narodzin i życia w Birmingham, przez pierwsze lata w Black Sabbath, solową karierę aż po dzień (prawie) dzisiejszy. Jego burzliwe życie jest ukazane w szczery sposób - ten stary pryk nie jest świętym męczennikiem w przeciwieństwie do Biebera (choć ten ostatnio rozbija się autami, nono!) wykreowanego w JB:NSN. Z jednej strony mamy świetnego muzyka, celebrytę - ale z drugiej alkoholika, złego ojca i smutnego człowieka, w pewnym sensie. Ogólnie rzecz biorąc - bardzo dobry, rzetelny dokument. Dla spragnionych wiedzy, polecam w ramach uzupełnienia autobiografię Ozziego.

Umówmy się na wstępie - jestem fanem Edgara Wrighta. "Wysyp Żywych Trupów" był bardzo spo, "Hot Fuzz" było co najmniej dobre. Ale "To Już Jest Koniec" (bo najwyraźniej taki tytuł przyjął w polskiej dystrybucji, co jest absurdalnie śmieszne, gdy popatrzy się na dzieło Rogena i Goldberga), to takie niechciane, nieplanowane dziecko i czarna owca w rodzinie. W tym filmie nie gra kompletnie nic. Humoru, w porównaniu do poprzednich dwóch części trylogii "Wright-Pegg-Frost", tyle, co modlących się zakonnic w "Wilku z Wall Street". Postacie są nieciekawe (Pegg tam niby pokazuje coś, jako jedyny chyba), cały pomysł fabularny niezły, ale głupio zrealizowany, a jedynym fajnym akcentem jest końcówka. 3? 4? Niech ma to 4, ale to tak z łaski bardziej niźli na zachętę.

A na koniec zostawiłem obiecanego "Capote`a", którego miałem w planach oglądać od hohoho, i pewnie, gdyby nie śmierć Hoffmana, dalej tkwił by na liście "must watch". No i w końcu obejrzałem go, spodziewając się cudów na kiju i gruszek na wierzbie. I... nie zachwycił mnie, szczerze powiedziawszy, ale to chyba tylko i wyłącznie dlatego, że tytułowy Truman Capote wprawił mnie w osłupienie, za sprawą swojej ciekawej barwy głosu... Bez wątpienia jednak przyznaję, że Philip Seymour Hoffman zagrał niesamowicie twórcę "Śniadania u Tiffany`ego" i "Z zimną krwią" i potwierdził przy tym, iż był aktorem genialnym, a także uniwersalnym. Sam film? Mam mocno mieszane uczucia. Historia nie wciągnęła mnie prawie w ogóle. Mimo obiecującego początku - im dalej w las, tym moja ciekawość osiągała raczej poziom tkanki mięśniowej Magdy Gessler, niżeli tkanki tłuszczowej. Szóstka? Może, MOŻE z plusikiem.

1 komentarz: