środa, 26 lutego 2014

Wilczur zły, wilczur straszny - Wilk

Dziś film z moim idolem i ulubionym aktorem, ale także i recenzja, która zdobyła wyróżnienie i nagrodę w konkursie pewnej sławnej strony internetowej z recenzjami filmowymi choć nie tylko. Czekam na przesłanie nagrody czwarty miesiąc....


 Rok 1994 obfitował w bardzo soczyste tytuły - poczynając od Pulp Fiction, poprzez Foresta Gumpa, kończąc na (uznanym przez większość kinomaniaków na świecie, najlepszym filmem ever) Skazanych na Shawshank. Jednak, jak to jest z fanbojami wszystkiego, co jest związane z Jackiem Nicholsonem, rok bez filmu z udziałem ich ulubionego aktora to ewentualny powód do popełnienia samobójstwa i zmieszania innych produkcji z przysłowiowym błotem. Dlatego też, by zapobiec masowym zamieszkom oraz rewolucji, w tymże roku został stworzony film pod tytułem "Wilk" w reżyserii Mike`a Nicholsa.

O co w tym obrazie właściwie się rozchodzi. A no rozchodzi się o to, iż pewnej nocy, Will Randall (w tej roli Jack Nicholson), pracownik nowojorskiego wydawnictwa, potrąca wilka. Gdy nasz protagonista, będąc przekonanym, iż rzeczony wilk jest martwy, próbuje ściągnąć go z drogi - ten zatapia kły w jego dłoni, po czym ucieka. Oczywiście, domyślamy się, że to zwierzę  nie było pierwszym lepszym wilkiem z lasu, co dobitnie sugeruje nam następna scena, w której podziwiamy mrocznego do szpiku kości wilka, wpatrującego się swymi żółtymi ślepiami w obiektyw kamery. Życie głównego bohatera przez ten incydent (choć może w tym wypadku dzięki niemu) zmienia się diametralnie, przede wszystkim za sprawą rosnącej gdzieniegdzie  sierści i wyostrzonych zmysłów.

Bardzo mocnym punktem tejże produkcji, o ile nie najsilniejszym, powinna być obsada - Jack Nicholson, Michelle Pfeiffer, Christopher Plummer i James Spader, koleś z "Gwiezdnych Wrót" (któremu poświęcę oddzielny akapit, niekoniecznie w celu pochwalenia go). Niestety, głośne nazwiska, choć widzów przyciągnęły, to do stworzenia arcydzieła się nie przyczyniły. Nicholson, który był wtedy prawdopodobnie najbardziej znanym i pożądanym aktorem na świecie, w "Wilku" sprawia wrażenie, jakby grał z przymusu, od niechcenia (czyżby przeżywał wewnętrzny kryzys po wejściu w interakcję z Tomem "Jestem Irytujący Jak Mało Kto" Cruisem w filmie "Ludzie Honoru"?). Wyobrażam to sobie w ogóle tak, że święta trójca aktorów - Robert De Niro, Jack Nicholson i Al Pacino - założyła się o coś i w ramach tego zakładu, który zwyciężył Pacino, pozostała dwójka musiała wystąpić w horrorze - i tak o to we "Frankensteinie" ujrzeliśmy De Niro, a w "Wilku" mało przekonującego Nicholsona. Mimo to, nie można powiedzieć, że zagrał tragicznie - po prostu od aktora, który na koncie ma takie role jak Randle Patrick McMurphy z "Lotu nad kukułczym gniazdem" czy Jack Torrance z "Lśnienia", wymaga się więcej.

Pozytywnie natomiast trzeba ocenić występ Pfeiffer i Plummera. Ta pierwsza zafundowała nam mały rollercoaster, miewając wzloty i upadki w swej grze, aczkolwiek udowadniając, iż status światowej seksbomby jak najbardziej do niej pasuje (do dziś uważam, że nie było seksowniejszej roli niż Selina Kyle w "Powrocie Batmana"... I Frank N. Furter w "Rocky Horror Picture Show", może...). Christopher Plummer zaś, bez cienia wątpliwości, był najjaśniejszym punktem filmu. Bodajże w 2008 roku przyznał, że tak się wczuł w swoją rolę, iż w jednej scenie naprawdę spoliczkował Michelle Pfeiffer - jakżebym mógł nie docenić takiego zaangażowania?

No i teraz nastał czas na obiecaną łyżkę dziegciu. James Spader w żadnym stopniu, ale to  naprawdę w żadnym stopniu nie nadaje się do bycia głównym antagonistą (choć nabrałem także przekonania, iż nie nadaje się do żadnego filmu w ogóle). Ta fryzura z dziwnym rodzajem grzywki, zniewieściała buźka i nadmierna gra oczami klasyfikuje postać, w którą się wciela, to jest Stewarta Swintona, w rankingu najgorszych filmowych villainsów w topowej dziesiątce, mniej więcej gdzieś między Glenn Close ze "101 Dalmatyńczyków" a Kevinem Baconem ze świeżego "R.I.P.D.: Agenci z zaświatów".

Za każdym razem, kiedy wracam do tego filmu, odnoszę wrażenie, jakby produkcja ta została stworzona z myślą o anemikach. Dlaczego? Ano dlatego, że wszyscy i wszystko w tym filmie jest tak strasznie oporne i wolne, że chyba tylko anemicy nie będą w stanie przyznać, iż te 120 minut filmu spokojnie można by zmieścić w 90 minutach. Jasne, oczywiście, ta "powolność" dodaje filmowi uroku i swego rodzaju klimatu, szczególnie w połączeniu z nastrojową muzyką Ennio Morricone (kojarzycie tego pana, prawda?) - ale dzisiaj, oglądanie "Wilka" przychodzi po prostu z pewnym trudem. Może to za sprawą specyficznej (nudnej?) reżyserii Mike`a Nicholsona, może za sprawą scenariusza Wesleya Stricka i Jima Harrisona, który cechuje fascynująca mnie wręcz nierówność, która została nagrodzona Saturnem za najlepszy scenariusz (sick!).

Podsumowując - mimo wszelkich zarzutów względem tego dzieła, z czystym sumieniem można uznać, iż jest to film co najmniej średnio dobry, który raczej nie zapadnie w pamięć na dłuższy czas. Kwintesencja lat 90', przede wszystkim dedykowana fanom Nicholsona, którzy pochłaniają każdy tytuł z tym aktorem w roli głównej. Dla maniaków ocen cząstkowych - "Wilk" dostaje ode mnie lekko, bo lekko, ale naciągane 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz