Dziś film z moim idolem i ulubionym aktorem, ale także i recenzja, która zdobyła wyróżnienie i nagrodę w konkursie pewnej sławnej strony internetowej z recenzjami filmowymi choć nie tylko. Czekam na przesłanie nagrody czwarty miesiąc....
Rok 1994 obfitował w bardzo soczyste tytuły - poczynając od Pulp
Fiction, poprzez Foresta Gumpa, kończąc na (uznanym przez większość
kinomaniaków na świecie, najlepszym filmem ever) Skazanych na
Shawshank. Jednak, jak to jest z fanbojami wszystkiego, co jest
związane z Jackiem Nicholsonem, rok bez filmu z udziałem ich
ulubionego aktora to ewentualny powód do popełnienia samobójstwa i
zmieszania innych produkcji z przysłowiowym błotem. Dlatego też, by
zapobiec masowym zamieszkom oraz rewolucji, w tymże roku został
stworzony film pod tytułem "Wilk" w reżyserii Mike`a
Nicholsa.
O co w tym obrazie właściwie się rozchodzi. A no rozchodzi się o
to, iż pewnej nocy, Will Randall (w tej roli Jack Nicholson),
pracownik nowojorskiego wydawnictwa, potrąca wilka. Gdy nasz
protagonista, będąc przekonanym, iż rzeczony wilk jest martwy,
próbuje ściągnąć go z drogi - ten zatapia kły w jego dłoni, po czym
ucieka. Oczywiście, domyślamy się, że to zwierzę nie było
pierwszym lepszym wilkiem z lasu, co dobitnie sugeruje nam następna
scena, w której podziwiamy mrocznego do szpiku kości wilka,
wpatrującego się swymi żółtymi ślepiami w obiektyw kamery. Życie
głównego bohatera przez ten incydent (choć może w tym wypadku
dzięki niemu) zmienia się diametralnie, przede wszystkim za sprawą
rosnącej gdzieniegdzie sierści i wyostrzonych zmysłów.
Bardzo mocnym punktem tejże produkcji, o ile nie najsilniejszym,
powinna być obsada - Jack Nicholson, Michelle Pfeiffer, Christopher
Plummer i James Spader, koleś z "Gwiezdnych Wrót"
(któremu poświęcę oddzielny akapit, niekoniecznie w celu
pochwalenia go). Niestety, głośne nazwiska, choć widzów
przyciągnęły, to do stworzenia arcydzieła się nie przyczyniły.
Nicholson, który był wtedy prawdopodobnie najbardziej znanym i
pożądanym aktorem na świecie, w "Wilku" sprawia wrażenie,
jakby grał z przymusu, od niechcenia (czyżby przeżywał wewnętrzny
kryzys po wejściu w interakcję z Tomem "Jestem Irytujący Jak
Mało Kto" Cruisem w filmie "Ludzie Honoru"?).
Wyobrażam to sobie w ogóle tak, że święta trójca aktorów - Robert
De Niro, Jack Nicholson i Al Pacino - założyła się o coś i w ramach
tego zakładu, który zwyciężył Pacino, pozostała dwójka musiała
wystąpić w horrorze - i tak o to we "Frankensteinie"
ujrzeliśmy De Niro, a w "Wilku" mało przekonującego
Nicholsona. Mimo to, nie można powiedzieć, że zagrał tragicznie -
po prostu od aktora, który na koncie ma takie role jak Randle
Patrick McMurphy z "Lotu nad kukułczym gniazdem" czy Jack
Torrance z "Lśnienia", wymaga się więcej.
Pozytywnie natomiast trzeba ocenić występ Pfeiffer i Plummera. Ta
pierwsza zafundowała nam mały rollercoaster, miewając wzloty i
upadki w swej grze, aczkolwiek udowadniając, iż status światowej
seksbomby jak najbardziej do niej pasuje (do dziś uważam, że nie
było seksowniejszej roli niż Selina Kyle w "Powrocie
Batmana"... I Frank N. Furter w "Rocky Horror Picture Show",
może...). Christopher Plummer zaś, bez cienia wątpliwości, był
najjaśniejszym punktem filmu. Bodajże w 2008 roku przyznał, że tak
się wczuł w swoją rolę, iż w jednej scenie naprawdę spoliczkował
Michelle Pfeiffer - jakżebym mógł nie docenić takiego
zaangażowania?
No i teraz nastał czas na obiecaną łyżkę dziegciu. James Spader w
żadnym stopniu, ale to naprawdę w żadnym stopniu nie nadaje
się do bycia głównym antagonistą (choć nabrałem także przekonania,
iż nie nadaje się do żadnego filmu w ogóle). Ta fryzura z dziwnym
rodzajem grzywki, zniewieściała buźka i nadmierna gra oczami
klasyfikuje postać, w którą się wciela, to jest Stewarta Swintona,
w rankingu najgorszych filmowych villainsów w topowej dziesiątce,
mniej więcej gdzieś między Glenn Close ze "101
Dalmatyńczyków" a Kevinem Baconem ze świeżego "R.I.P.D.:
Agenci z zaświatów".
Za każdym razem, kiedy wracam do tego filmu, odnoszę wrażenie,
jakby produkcja ta została stworzona z myślą o anemikach. Dlaczego?
Ano dlatego, że wszyscy i wszystko w tym filmie jest tak strasznie
oporne i wolne, że chyba tylko anemicy nie będą w stanie przyznać,
iż te 120 minut filmu spokojnie można by zmieścić w 90 minutach.
Jasne, oczywiście, ta "powolność" dodaje filmowi uroku i
swego rodzaju klimatu, szczególnie w połączeniu z nastrojową muzyką
Ennio Morricone (kojarzycie tego pana, prawda?) - ale dzisiaj,
oglądanie "Wilka" przychodzi po prostu z pewnym trudem.
Może to za sprawą specyficznej (nudnej?) reżyserii Mike`a
Nicholsona, może za sprawą scenariusza Wesleya Stricka i Jima
Harrisona, który cechuje fascynująca mnie wręcz nierówność, która
została nagrodzona Saturnem za najlepszy scenariusz (sick!).
Podsumowując - mimo wszelkich zarzutów względem tego dzieła, z
czystym sumieniem można uznać, iż jest to film co najmniej średnio
dobry, który raczej nie zapadnie w pamięć na dłuższy czas.
Kwintesencja lat 90', przede wszystkim dedykowana fanom
Nicholsona, którzy pochłaniają każdy tytuł z tym aktorem w roli
głównej. Dla maniaków ocen cząstkowych - "Wilk" dostaje
ode mnie lekko, bo lekko, ale naciągane 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz