Czasami tak to już w życiu bywa, że człowiek musi na coś czekać. Prawiczek czeka na wiadomo co, moja dziewczyna czeka aż przyjdzie po nią Gary Oldman, naród czeka na sprawne działanie Państwowej Komisji Wyborczej, a wy czekaliście na kolejnego posta. Tak też skracam to ostatnie pragnienie (i dodaję, że jeśli czyta tego posta jakiś prawiczek, to również mogę służyć pomocą w skróceniu tych cierpień). Bezspoilerowo.
A tak bardziej na poważnie - o Whiplash usłyszałem wraz z tegorocznym Sundance Festival. I prawdopodobnie przeszedłbym obojętnie obok tego tytułu, gdyby nie fakt, że jedną z głównych ról (w końcu!) gra tam J.K. Simmons. Rozpoczęło się więc wyczekiwanie i codzienne sprawdzanie, czy to aby nie na dniach będzie już w kinach (miesiąc temu byłem nawet gotowy jechać na wrocławski American Film Festival żeby móc obejrzeć tę produkcję). Koniec końców, dzięki pewnemu filmwebowiczowi, dowiedziałem się na dwie godziny przed seansem, iż w krakowskim Kinie Pod Baranami odbywa się pokaz przedpremierowy. Moje myśli wyglądały mniej więcej tak - pieprzyć wszystko, poskakać ze szczęścia, zarezerwować bilety i wio na seans.
Bałem się, że padnę w drodze do kina, bez kitu, z tego podniecenia serducho biło mi jak dzwony na wojnę w 39'. Udało mi się jednak dotrzeć, zasiąść w foteliku w ostatnim rzędzie oraz zdenerwować się, bo jakaś blondwłosa niewiasta siedząca przede mną zasłaniała mi ekran. No, ale hej, to Whiplash, jakoś trza będzie przeboleć wszelakie niedogodności i skupić się na długo wyczekiwanym przeze mnie filmie. Koniec wątku autobiograficznego (wiem, wiem że wam mało, następna recenzja będzie się składać tylko z takiego wątku, spokojnie), czas na co nieco o filmie.
W Whiplash bardzo podoba mi się szybkie rzucenie widza na głęboką wodę. Bez zbędnego pierdzielenia, wstępów czy jakichś narracji głównego bohatera, który przedstawia swoje życie i prowadzi monolog wewnętrzny. Można odnieść nawet wrażenie, jakoby pierwszych 20 minut, w których filmy zazwyczaj się rozkręcają (chyba, że mowa o pewnej polskiej produkcji), zostały wycięte i Whiplash zaczyna się, gdy jedzie już na pełnym gazie. Tempo i intensywność narzucone przez reżysera to ogromny atut tej produkcji; w bodajże 109 minutach zawarto ogrom treści oraz zdarzeń. Około 6 razy podczas seansu miałem moment, kiedy myślałem "oho, koniec filmu" - i za każdym razem mile się rozczarowywałem.
O czym to właściwie jest. A więc jest to z pozoru prosta i wałkowana 148 razy historia ambitnego muzyka, który trafia pod skrzydła wielkiego nauczyciela. Początkowo może wydawać się, że całość podąża utartymi ścieżkami; zabawa schematami i naginanie pewnych nienaruszalnych reguł filmowych (np. komedia romantyczna bez happy endu - toć to graniczy z cudem) sprawia, iż film zaskakuje na każdym kroku. Whiplash to w ogóle taki miszmasz gatunkowy. Dramat? Jest. Thriller? Jest. Film muzyczny? Owszem. Nawet i miejsce na romans i komedię się znalazło. Coś, co w niektórych filmach się po prostu nie sprawdziło, w Whiplash zdaje sprawdzian celująco.
Gdybym był singlem i musiałbym iść na RANDKI W 5 MINUT DLA DESPERATÓW, a następnie spotkałbym kandydatkę, która byłaby wielką fanką Full Metal Jacket, gdy sierżant Hartman byłby dla niej niepodważalnym wzorem dyscypliny, powiedziałbym, iż toczy mnie wewnętrznie pasożyt zwątpienia, gdy spijam o autorytetach mądrości z ust jej płynące. Fletcher, grany przez jak zwykle genialnego J.K. Simmonsa (polecam serial OZ oraz Growing Up Fisher) to postać, której moim zdaniem w ogóle nie powinno się porównywać z Hartmanem; bohater Simmonsa jest o wiele bardziej złożony i skomplikowany - innymi słowy ludzki. Jego teksty przejdą do legendy, a sam aktor, według wstępnych przewidywań, ma szansę na nominację do Oscara, a nawet i statuetkę - czego mu życzę z całego serca. Zacząłem trochę niestosownie, bo od aktora tak naprawdę drugoplanowego - na ogromne uznanie zasługuje również Miles Teller w roli Andrew Neimana, ambitnego do bólu młodego chłopaka. Ta dwójka tworzy doskonały, uzupełniający się duet, między którym zachodzi chemia, mięta i te inne wszystkie iskry i Bóg wie co jeszcze. Kojarzycie książkę Uczeń Szatana? Tytuł ten idealnie pasowałby do tej produkcji i to nie bez kozery, o czym - mam nadzieję - przekonacie się na własne oczy.
Nie mogę sobie pozwolić na pominięcie muzyki, którą właściwie film stoi. Jako fan jazzu, jestem zachwycony aranżacją takich klasyków jak Caravan Duke`a Ellingtona czy Whiplash Don Ellisa. Mój problem z tym tytułem polega na tym, że nie bardzo mam się do czego doczepić. Nawet gdy już znajdę jakiś mankament, to po chwili w tym szkopule widzę plus, który robi filmowi na dobre.
Whiplash mnie kompletnie sponiewierało, pozamiatało i zmiażdżyło. Ostatnimi czasy rzadko kiedy chodzę do kina (mimo to, życie studenta jest wspaniałym życiem!), ale cieszę się, że gdy już wybieram się na seans, to mam przyjemność obejrzeć takie produkcje, jaką jest dzieło Damiena Chazelle`a. Nagradzany na Sundance Festival, jeden z głównych (obok Birdmana oraz Foxcatchera) kandydatów do oscarowych nominacji. W świecie, gdzie kinem rządzą efekty specjalne, wybuchy i sequele, Whiplash to prawdziwa, oryginalna perełka. Z doborową obsadą, muzyką i scenariuszem. Dla fanów jazzu, muzyki, dreszczyku emocji, samców alfa i legendarnych, POWIADAM LEGENDARNYCH tekstów, no to myślę, że bez wahania 10/10. Reszta może sobie spokojnie, z wolna odjąć dwa oczka.
Chociaż czytałem gdzieś w zagranicznej prasie że z jazzem film miał mało wspólnego, to ... Fuck it :) też dałem 10/10. Kawał chwytającego za serce kina. Widziałem na Camerimage w Bydgoszczy i finał po którym publiczność zaczęła klaskać ... petarda i tyle.
OdpowiedzUsuń