poniedziałek, 26 października 2015

Oszukiwanie widza - Łowca Czarownic


Jak ja dawno nie byłem w żadnym dużym multipleksie w roli widza! I po wczorajszym seansie w Heliosie utwierdziłem się w przekonaniu, iż o wiele lepiej jest chodzić do mniejszych, niekomercyjnych kin (pozdrawiam rzeszowską Zorzę i krakowskie Pod Baranami), ponieważ klasa otaczających Cię widzów robi diametralną różnicę w sposobie oglądania filmu. Rozumiecie o co mi chodzi? Nie? To zapraszam na właściwą część recenzji.

Gdy kupowałem bilety na Łowcę Czarownic, pani, która mnie obsługiwała, wręczyła mi tak zwany sample, czyli próbkę - w tym wypadku była to próbka kawy (oczywiście nie powiem jakiej, taka reklama kosztuje, drogie Tchibo For Black 'n White). Kiedy już wchodziłem na salę, kolejny raz zostałem hojnie obdarzony próbkami, tym razem przez panią sprawdzającą bilety - pastylki na kaszel sztuk trzy + ulotka z wielkim zdjęciem ukazującym opakowanie pełnowartościowego produktu. Usadowiłem się w średnio wygodnym foteliku, mając nadzieję, że nikt mi zaraz nie wyskoczy spod siedzenia i nie wciśnie sampli maści na hemoroidy. Tak się nie stało. Było o wiele gorzej. Jakież było moje zniesmaczenie, gdy w środku seansu uderzył we mnie fakt, że nie oglądam pełnoprawnego filmu, tylko właśnie zwykły sample, swoiste demo.

Odniosłem wrażenie, jakoby reżyser oraz scenarzyści nie skupili się prawie w ogóle na tym, żeby to była dobra, logiczna historia, a całą swą uwagę poświęcili na ukazanie, jaki ten wykreowany świat jest duży, ciekawy i ile istnieje możliwości na kolejne części. I gdyby oceniać filmy na tej podstawie, to w ogóle OMG WTF LOL, NAJLEPSZY FILM EVAH!, bo ten świat rzeczywiście ma potencjał (bardzo mi przypomina wykreowany ten w komiksie Baśnie), ale cóż z tego? Reszta leży i kwiczy. Sam budżet filmu wyniósł 90 milionów zielonych (prawdopodobnie 70 milionów poszło gaże Vina Diesla i Michaela Cane'a, bo nie jestem w stanie pojąć, na co innego mogła pójść taka ilość kasy), a oznacza to, że przy marnych 20 milionach przychodów z weekendu otwarcia, produkcja najprawdopodobniej okaże się finansową porażką i na nic rozmyślania o sequelach (a takowe pojawiły się już przed premierą). Jak uniwersum ma potencjał, to widzowie sami to zauważą i nie trzeba nachalnie tego narzucać w każdej scenie kosztem jakości pozostałych atrybutów filmu, proste.

A pozostałe atrybuty w tym filmie, lekko mówiąc, nie domagają. Głównym filarem tej produkcji miał być Vin "One-liner" Diesel, który swoim głosem sprawia, iż moje nogi robią się miękkie, a krew z mózgu odpływa mi niemiłosiernie. Tak abstrahując od tematu, zaczynam pisać scenariusz drugiej części filmu Locke - tym razem nie będziemy oglądać jedynie Toma Hardy'ego zamkniętego w aucie, ale również trójkę innych pasażerów: Alana Rickmana, Jeremy'ego Ironsa oraz właśnie Vina Diesla. Założenie jest takie, iż przez bite 2 godziny będą ze sobą gadać. Orgazm dla uszu gwarantowany. Powracając - Vin w scenach, w których jest ostry rozpierdziel sprawdza się idealnie, jak zwykle zresztą. Już nieco gorzej jest w momencie, gdy dochodzi do wypowiadania dialogów na tematy ważkie, dotyczące egzystencji ludzkiej i przemijania, a nie te typu ilu wiedźmom się łeb ukręciło. Naprawdę, jest tragicznie i mimo, że te egzystencjalne dialogi pojawiają się dosłownie jedynie w dwóch scenach (o dwie za dużo jak na tego gatunku film), powinni je wyciąć natychmiastowo, bo jeszcze uzna się, że The Room nie jest taki zły.

Scenariusz jest okropny; jasne, że twórcy nie mieli na celu stworzenia drugiego Pana Tadeusza, ale tak jak wspomniałem - nie mieli także na celu zrobienia dobrego filmu. Mnie to wciąż zastanawia i zadziwia, że ludzie potrafią napisać scenariusz, który jest logiczny jak kłótnie z kobietą i schematyczny jak seks po 30 latach małżeństwa, a i tak go sprzedają, realizują i trzepią na tym jakąś kasę. Na ekranie panuje chaos, ma miejsce wiele umowności, ostatnie 20 minut to jakiś bełkot i właściwie wszystko się dzieje za przeproszeniem z dupy - nie wiadomo dlaczego, ale twórcy sobie tak założyli więc tak jest. Bardzo wielka szkoda, bo biorąc pod uwagę ostatnie filmy z tego gatunku, ten miał jak najbardziej możliwość na stanie się dobrą marką dzięki potencjałowi, jaki kryje historia tamtego świata.

Gwoli ścisłości, to "oszukiwanie widza", o którym mówię w tytule recenzji, objawia się jeszcze przez oficjalny plakat tegoż filmu. Klimatyczny, prawda? Ja się nabrałem i byłem przekonany, że całość będzie się rozgrywać w średniowieczu, Vin będzie popylać z brodą i będzie masakrował wszystko, co stanie na jego drodze (3 razy słowo "będzie" w jednym zdaniu - pobijcie ten nieprofesjonalizm). Niestety, bardziej realia produkcji oddaje TEN bezpłciowy koszmarek.

Cóż mi zostaje powiedzieć na koniec. Film spaprano i mam za złe twórcom, że zmarnowali potencjał, który tkwił w tej produkcji. Zamiast skupić się na zrobieniu porządnego kina rozrywkowego, reżyser i scenarzyści wybiegli marzeniami w świat sequeli swego dziecka i mieli na celu sprzedanie świata, nie filmu. A kontynuacji, sądząc po przychodach, najprawdopodobniej nie będzie.
Finalne wrażenie? Wyobraźcie sobie, że jesteście kobietą i macie spotkać Vina Diesla osobiście, zobaczyć to karczycho, te mięśnie na własne oczy, a gdy już przychodzi co do czego, to waszym oczom ukazuje się ten pan:


Właśnie takim rozczarowaniem jest Łowca Czarownic. Szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz