niedziela, 18 października 2015
Samotność w kosmosie - Marsjanin
No siema! To ja, wasz ulubiony bloger/recenzent na pół gwizdka. Moja skrzynka pocztowa od maja zapełniała się listami, w których wyczytywałem, iż mam bardzo dużo długów, więc postanowiłem ponownie wskrzesić najlepszego bloga na świecie, odnieść tym samym sukces oraz zdobyć bardzo dużo pieniążków za sprawą mojego ogromnego jak ego innych blogerów talentu!
Jest taka sytuacja, że oglądam film. Kompletnie mnie ten tytuł nie grzeje, ba, ja go nie chcę nawet oglądać! Ale sytuacja wymaga, że muszę go obejrzeć. Nie raz. Nie dwa. Trzy razy. Myślę: No dobra, za pierwszym razem może jeszcze jakoś przeżyję, ale na drugi i trzeci raz będę potrzebował pół litra podejrzewam. Pierwszy seans. Niezły film, 7/10. Drugi seans. Hmmm, dobre kino w sumie, 7+ albo 8- na 10. Trzeci seans. Ejjjj, to jest kurewsko dobry film! 8+ i serduszko na filmwebie. Ta-daa, moja przygoda z Marsjaninem.
Zacznijmy od tego, czemu mnie ten film w ogóle nie jarał. Głównym powodem takiego stanu rzeczy była osoba Ridleya Scotta na stołku reżysera. Jak przeciętny kinoman sobie usiądzie i zastanowi się chwilę, by przywołać dokonania tego reżysera z ostatnich 10 lat, to dojdzie do wniosku, że po pierwsze w znakomitej większości są to filmy mroczne, ciężkie i poważne, a po drugie już polski rząd ma większe szanse na udany film niżeli Ridley Scott. Ten reżyser, choć kiedyś geniusz, w ostatniej dekadzie nie wyróżnił się dosłownie niczym, ni-czym i nie dziwię się, że sięga po sprawdzone marki (Łowca Androidów 2 i Prometeusz 2, który będzie miał według zapowiedzi o wiele więcej wspólnego z Obcym aniżeli pierwsza część). I co się okazało - Scott wciąż umie robić dobre filmy! Zamiast spodziewanej posępnej historii, dostaliśmy lekki i przyjemny film z dobrą reżyserką robotą.
Nie podobają mi się również określenia, jakoby to był Cast Away, tyle że w kosmosie. Dobra, motyw może mają ten sam, ale umówmy się, gdzie Rzym, gdzie Krym, tak? Filmu z Hanksem zbyt dokładnie nie pamiętam, lecz tam mamy stricte dramat na poważnie, a Marsjanina można nazwać dramatem na jaja, bo w zasadzie człowiek podczas seansu nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Niby wszystko nam wokół trąbi, że Matt Damon znajduje się dziesiątki milionów kilometrów od domu, że najpewniej zginie, hurr durr i tak dalej - a jednak styl i konwencja, w jakim utrzymany jest film, nie pozwala nam się w sumie zbytnio przejmować i z góry można założyć, że zostanie uratowany.
Dwa aspekty wybijają ten film ponad przeciętność. Po pierwsze obrzydliwie solidna obsada na czele z Mattem Damonem (chyba czas najwyższy się do niego przekonać). Jeff Daniels (zacząłem oglądać The Newsroom z nim w roli głównej, polecam), Kristen Wiig, Jessica Chastain (polubiła latać w kosmos z Damonem po Intersteller), murzyn z 12 lat niewoli, Kate Mara no i - last, but not least - Sean fucking Bean! Zaspoileruję wam od razu, że nie, jego postać nie ginie, ale i tak kończy najgorzej ze wszystkich bohaterów. No, a po drugie obrzydliwie cudowny soundtrack. Pierwsze co zrobiłem po przyjściu do domu z seansu to włączenie YouTube'a, głośniczki na fulla i tańczymy - Abba, David Bowie, The O'Jays, Gloria Gaynor, Donna Summer, och i ach po prostu. Piękna rzecz.
Film jednakże idealny nie jest. Można zarzucić mu podążanie pewnym schematem, którego chce omijać, ale wychodzi mu to zbyt pokracznie, przez co staje się przewidywalny. Śmieszne są też sceny, w których pokazane jest pomieszczenie kontroli lotów NASA. Bo praktycznie za każdym razem, kiedy widzimy tych ludków zgromadzonych przed monitorami, to oni się cieszą ze wszystkiego, przybijają piątki, tulą się i rozrzucają kartki gdzie popadnie. Bez kitu, ja podejrzewam, że jak jakiś pracownik miał zaparcia w toalecie, ale podobał zadaniu i poinformował wszystkich o tym, to oni znowu wpadli w szał radości, szampany pootwierane, kartki na podłodze, żyć nie umierać.
Bardzo cieszy mnie fakt, iż produkcja ta jest adaptacją książki i Ridley Scott nie zepsuje dobrego wrażenia poprzez zrobienie sequeli i prequeli Marsjanina (już widzę, jak Ripley znajduje na czerwonej planecie ślady po Marku Watneyu). Więc co. Więc jest to bardzo dobry, przyjemny film, świetna rozrywka na weekend w kinie z kompletnie płytkim scenariuszem, który koniec końców nie przeszkadza zanadto w odbiorze całości. 8+/10
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Wlasnie czytam ksiazke (a raczej slycham bo jestem uzalezniony od audiobookow) i jesli film jest przynajmniej w polowie tak lekki jak ksiazka to szacun.
OdpowiedzUsuńCo do recenzji. Popraw literowki. Ale z ciebie rasista (wszyscy z nazwiska ale "murzyn" nie).
Pozdrawiam Jarek..
Ps: ciekawe czy jeszcze bedzie Ci sie podobal jak ogladniesz z 10 razy jeszcze. A to przeciez mozliwe.
A Ty co? Masochista? Takie po dwóch pierwszych akapitach odniosłem wrażenie :D
OdpowiedzUsuńA tak poważnie, to jak się zorientowałem to ten film zbiera raczej dobre recenzje (łącznie z Twoją) i aż się zastanawiam czy wbrew życiowej filozofii nie ruszył w listopadzie dupska do kina.
P.S. Też nie lubiłem (i chyba nadal nie lubię) Matta Damona, ale typiarz najwidoczniej uznał, że zrobi mi na złość i dał radę do siebie przekonać.
P.S. 2 Niech mówią, że jestem rasistą, ale kwiliłem ze śmiechu jak przeczytałem nazwiska wszystkich aktorów, których wymieniłeś, a potem "murzyn z 12..." :D :D :D