Znacie to fajne uczucie, kiedy wszystko idzie po waszej myśli i po prostu wszystko idzie dobrze, w końcu ? Ja mogę przyznać szczerze że dzisiejszy dzień przebiega właśnie w charakterze tegoż uczucia. Spokojne zdążenie na autobusik, jak zwykle niewyspanie, mój pierwszy raz...jeżdżenia na łyżwach (70% z moich czytelników - czyli jakieś 7 osób - pomyślało właśnie o innym pierwszym razie, świntuchy), potem dobre żarełko u mnie z mą zawsze piękną drugą połówką, aż w końcu film idealnie trafiający w mój gust - "Into the Wild", co według polskich tłumaczy oznacza "Wszystko Za Życie".
Wiecie, kochaniutcy, takie filmy właśnie jak "Into the Wild", jak "Mała Miss" czy nawet polska produkcja "Pogoda na Jutro", są perełkami w świecie, w którym 87% filmów to produkcje Michaela Baya (tak zwane przeze mnie "oczojebne produkcje"), produkcje z ciągłymi strzelaninami, fabułą pogmatwaną jak Moda na Sukces, a czasami jeszcze zdarzy się że aktorzy są słabi jak moja lewa dłoń w pewnych czynnościach. One są jak spotkania z osobą dla Ciebie wyjątkową, jedyną w świecie, niepowtarzalną - te spotkania mogą nie być częste, ale wiesz że są czymś, co jest cholernie miłe i nie do podrobienia, wiesz że spotkałeś się z tą najbardziej bliską Twemu sercu osobą, a nie z kolejnym, nudnym kumplem czy z walniętą sąsiadką. Po prostu to doceniasz z czasem.
Obok thrillerów i musicali to właśnie takie filmy są moimi ulubionymi. Nie lubię przydzielać ich do kategorii, "ten do filmów obyczajowych, o, a ten już nie, ten do dramatów", nie. Takie filmy najlepiej określać mianem "Filmy o życiu". I ja to sobie w ogóle wyobrażam tak w przyszłości, że ludzie już w nowoczesnych miastach futurystycznych, siadają sobie na kanapie z całą rodziną, otwierają paluszki, parzą sobie kawkę i herbatkę, włączają jakiegoś "Drożnika" czy właśnie "Into the Wild" i tak siedzą sobie i komentują sobie to prawdziwe życie na ekranie. Bo ja naprawdę wierzę w to, że społeczeństwo nie zgłupieje do końca i pewnego dnia znudzi im się to kino akcji czy głupie komedie z głupim Robem Schneiderem/Adamem Sandlerem/ Robem Sandlerem/Adamem Schneiderem/Józefem Stalinem.
Gdzieś od godzinny piszę tę recenzję i kompletnie nic nie powiedziałem wam o filmie, kto tam gra, kto za tym stoi, czy jest dobry. Dlatego wam powiem, że film jest o chłopaku, grają tam aktorzy, stoi za tym Sean Penn (na podstawie książki Jona Krakeura powstał film właśnie), a film dobry nie jest, bo jest bardzo dobry.
Dzisiejszy dzień jest dniem dla mnie naprawdę wyjątkowym, pod każdym względem. I to nic, że na lodowisku zaliczyłem glebę i tyłek boli mnie tak, jakbym był w związku z Jacykowem. I to nic, że moja cudowna, cudowna dziewczyna była u mnie tylko 2 czy 3 godziny, a nie 8. I to nic, że "Wszystko za życie" skończyło się szybciej niż skończy się kariera Justina Biebera. Bo przez takie pierwsze doświadczenia, przez chociaż minutę spędzoną z najważniejszą dla mnie, dla siebie osobą czy filmy, które w pewien sposób naprawdę wchodzą w umysł, a czasem nawet otwierają coś w widzu, człowiek staje się, tak mi się wydaje, spełniony i szczęśliwy...Zaraz, już nie wiem co recenzowałem, dzisiejszy dzień czy film... Ale odnosząc się do tytułu posta - nie mam dziś głowy, straciłem ją dla dzisiejszego dnia i dla filmu, dlatego mogę sobie pozwolić na bardziej metaforyczną i głęboką recenzję.. Dobraćom <kłania się>.
Nie zaliczam się do tych 70 % świntuchów- jestem tak niewyspany , że nie mam nawet sił na takie rozmyślenia. Ale recenzja wyborna.
OdpowiedzUsuńCo do tytułu: a kto ich tam wie? Trzeba zachwycać tytułem jak "Wirującym seksem".
OdpowiedzUsuńA co do filmu, to genialna muzyczka napisana przez Eddiego Vedder'a (i wielkie dzięki, że ni zrobił grunge rockowej muzyki w stylu Pearl Jam!) oraz utwór society