niedziela, 16 marca 2014

Serialowo 3 - The Walking Dead



Bardzo przepraszam moich wiernych jak Casanova fanów i fanki, za brak postów ostatnimi czasy - a to brak czasu, a to kłopoty zdrowotne, a to brak weny, a to ucieczka przed chińską mafią. Jednak dzisiaj nadrabiam zaległości i wracamy do normalnego rytmu, kochanieńcy. Uwaga na spoilery.


Żywe trupy, zombie, umarlaki, inny rodzaj anorektyków, szwędacze, ghule. Twór kulturowy, mający na świecie miliony fanów. Twór, dający tyle radości i flaków, ile tylko można. W końcu - twór, który zaistniał na dużym ekranie niezliczenie wiele razy. Czasami lepiej (pierwsza trylogia pana Romero), a czasami gorzej (druga trylogia pana Romero). Ostatnie lata to istny wysyp gier z truposzami w roli głównej (Dead Island, Left4Dead, DayZ, Dead Nation), w świecie książek i komiksów nie sposób narzekać na brak obecności żywych-nieżywych, a i w świecie muzyki można doświadczyć widoku rozkładających się ciał - wystarczy wybrać się na koncert Rolling Stonesów. Niejako zagadką dla mnie jest bardzo niewielka aktywność zdechlaków w świecie telewizji. Pierwszy serial o tej tematyce to brytyjski "Dead Set" z 2008 roku. Drugi zaś, to serial na podstawie komiksu Roberta Kirkmana. Podręcznikowy przykład tego, jak się robi nierówne seriale.


Moim zamiarem w cyklu "Serialowo" było przedstawianie seriali skończonych, zamkniętych, oryginalnych, zapadających w pamięć przez swą specyficzność. Jednak druga część 4. sezonu "TWD" tak mi działa na nerwy, że postanowiłem zrobić wyjątek. Rok 2010, pod względem serialowym, był końcem pewnej ery, festiwalem płaczu i żałoby - bo nie dość, że zakończył się LOST (btw, słyszeliście o tej sprawie z Boeingiem 777?), to dodatkowo zakończył się w okropnym stylu. Zaczął się za to "The Walking Dead", który swoim pierwszym sezonem mocno przypominał mi "Zagubionych" - grupka ludzi i relacje między nimi w nietypowym otoczeniu. Było to dobre, klimat był pro, muzyka robiła swoje, survival pełną gębą, poznawanie bohaterów i stosunków (niekiedy dosłownie) ich łączących.

Wielkie nadzieje pokładano w sezonie drugim. I o ile początek miał bardzo dobry, tak im dalej w las... Legenda głosi, iż odnotowano ponad 1000 prób popełnienia samobójstwa oraz 94 przypadków zapadnięcia w śpiączkę wśród widzów, którzy akurat oglądali odcinki dziejące się na farmie. Mimo wszystko, sezon zakończył się wielkim jebudup, Rick zapowiedział totalitarne rządy na tle więzienia, a jasnowłosa Andrea spotkała Michonne i jej usta, żyjące własnym życiem. Trzeci sezon był moim zdaniem najlepszym i jedynym, który od początku do końca trzymał niesamowicie wysoki poziom - nie wiem, czy to za sprawą Ricka, który wyhodował sobie jaja i charakter, czy bezwzględnego Gubernatora o dwóch twarzach i jednym oku. A potem stała się rzecz okropna. Na świat przyszedł potworek w postaci sezonu czwartego, który est, jak do tej pory, najgorszym sezonem spośród wszystkich, mimo dobrego finału pierwszej części. I najsmutniejsze jest to, że scenarzyści sami są sobie winni.


O co mi chodzi? A no o to, że ten serial nie ma postaci. Zobrazuję wam to na przykładzie przyrody. Przyjmijmy, że terroryści porywają rodzinę losowo wybranego renifera. Oznajmiają mu, iż jego familia przeżyje, ale tylko pod warunkiem, iż ten wykona poprawnie trzy zadania. Zadanie pierwsze - wymień przynajmniej 5 bohaterów "Losta", którzy dożyli ostatniego epa i są ikonami serialu. No to renifer wymienia bez zastanowienia pięć postaci. Dobrze, zaliczone. Teraz kolejne zadanie - wymień przynajmniej 5 bohaterów "OZ", którzy dożyli ostatniego epa i są ikonami serialu Renifer, dajmy na to o imieniu Hektor, mówi, że to jeszcze prostsza sprawa i poprawnie wykonuje zadanie. W końcu, terroryści zdradzają mu treść ostatniego zadania - Hektor musi wymienić przynajmniej 5 bohaterów "The Walking Dead", którzy żyją do chwili obecnej i są ikonami serialu. I teraz pan renifer albo odpowiada "Rick...Michonne...może Daryl...", a następnie ze smutną miną rozkłada swoje kopytka w geście bezradności i jego rodzina zostaje rozstrzelana, albo odpowiada, że wszystkie pro postacie, które były lub mogły być ikonowymi postaciami serialu, a było ich około 7, zostały zamordowane przez twórców, a jego rodzina i tak ginie, bo terroryści nie mają honoru.

Naprawdę wiele złego mam do powiedzenia scenarzystom TWD pod względem prowadzenia nie tyle akcji, co postaci. Z dobrymi, charyzmatycznymi postaciami to i brak akcji jest się w stanie jakoś zatuszować. Tu natomiast te wątki i relacje, cieszące oko w 1. sezonie, zaczęły się przeobrażać w jakieś animozje. Co się stało z tym fajnym chłopakiem, Glennem? Pojawiła się kobieta w jego życiu i stał się nieznośny. Gdzie Daryl, redneck z krwi i kości? Nie ma go, bo stał się emo.  A gdzie Hershell, Dale, Merle, Shane i reszta świetnych postaci? Nie ma, bo zostały uśmiercone. Na ich miejsce za to pojawiły się inne (słowo CZARNE aż się rzuca na język) charaktery. Tyreese, słynący z robienia głupich min, jego siostra Sasha, kobieta, która nie wie czego chce (a i twórcy chyba też sami nie są do końca pewni, czego oni chcą od niej), czy w końcu Ben - alkoholik, który jest w tym serialu tylko po to, żeby podnieść liczbę czarnoskórych aktorów w serialu do zawrotnej liczby - czterech. Mnie, jako widza, po prostu boli wymuszony dramatyzm w co drugim dialogu. Bohaterowie idą przez jakąś lokację, rozmawiają i nagle jeden musi się zatrzymać, popatrzeć na drugiego, coś wysapać i tak w kółko. No po prostu koszmarem trzeba nazwać to, w co się przeobraziło "The Walking Dead", a fakt, iż cieszy mnie głupi jak bułka na głowie powrót Carol, tylko to potwierdza.


Psioczę, psioczę, ale czy mi się "The Walking Dead" podoba? Podoba mi się to, czym "TWD" było, czyli zgrabnie napisanym serialem o zombie, z fajnymi efektami specjalnymi, charakteryzacją, klimatem i doborem bohaterów mieszczącym się w granicach tolerancji. Obecnie to tragedia, dramat rodzinny (choć z całkiem przyjemną nutką survivalu) i jeśli utrzyma poziom żenuły mu towarzyszącej, no to to będzie wyczyn na miarę spartaczenia "Dextera" czy "HIMYM". Mam nadzieję, że się mylę i jednak zmierza to do czegoś na dobrym poziomie, że scenarzyści specjalnie nas męczą takimi odcinkami, by zaserwować nam prawdziwą bombę . Podejrzewam, że sezon skończy się "reunionem", może okraszonym czyjąś śmiercią, a sezon piąty wróci na dawne tory. Misja "wycieczka do stolicy i ocalenie świata"? Możliwe. Jedno dla mnie jest pewne - póki żyje Rick, a ja nadal będę całym sobą pałać miłością do zombie - tak dalej będę oglądał "The Walking Dead". Z większym uśmiechem na twarzy, lub mniejszym.

PS: Nawet drugi sezon gry jest jakby okrojony pod względem postaci, które można lubić..

PS2: Zapraszam do forumowej gry RPG w realiach "Żywych Trupów" - http://www.walkingdeadrpg.aaf.pl/ !!

2 komentarze:

  1. Kompletnie się nie zgadzam, ale to już wiesz ;)

    Scenarzyści zaliczyli sporo mniejszych i większych wpadek, Beth jest tu najlepszym przykładem na koszmarnie źle poprowadzoną postać. Ale IMO jesteś też troszkę niesprawiedliwy. Shane dostał świetnie rozpisany i doprowadzony do finału storyline, o niebo lepszy, niż jego komiksowy odpowiednik, który /spoiler/ pożył sobie do szóstego zeszytu i nie dostał praktycznie żadnego rozwoju charakteru. W przypadku Dale'a musieli improwizować, kiedy DeMunn postanowił odejść i koniec końców przydzielili jego rolę Hershelowi, który nie miał nawet dotrwać do trzeciego sezonu. Rozmawialiśmy już o Darylu, nie wiem, jak spłycenie jego postaci do zabij-obraź-pozamiataj miałoby się serialowi przysłużyć ^^ Nie twierdzę, że wszyscy bohaterzy są równie interesujący, ale w większości są napisani co najmniej poprawnie.

    Stąd chyba część rozczarowania i irytacji, bo TWD jest w takim samym stopniu serialem o zombie, jak "Dżuma" powieścią o dżumie ;) Ilość dramy traktujesz jako zarzut, ale przecież to właśnie jest drama i nic innego. W post-apokaliptycznej otoczce, ale wciąż drama.

    PS Prawda to, spodziewałam się czegoś więcej po drugim sezonie, tymczasem dostałam może dwie nowe postacie, którym chce się kibicować i bandę mniej lub bardziej irytujących zawalidróg :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet jeśli przystawiliby mi karabin do głowy i miałbym Cię zbesztać z błotem, to bym nie mógł. Poprzez dramę mam na myśli nic innego, jak te same sceny z innymi aktorami. Scena, kiedy Glenn rozmawia z tą babeczką od Gubernatora po ucieczce z więzienia i scena, kiedy Ben i Sasha idą torami, jest zagrana tak samo - idą, jedno się zatrzymuje, patrzy na drugie, drugi podchodzi, idą dalej, teraz drugie się zatrzymuje i patrzy na pierwsze. Ten sam schemat jest powtarzany i powtarzany.

      PS: Z jednej strony dziwnie, bo w I sezonie dało się lubić każdemu, historie były przejmujące, chciało się poznawać więcej i więcej szczegółów z życia danej postaci. Z drugiej strony - bardzo nietypowe to jest, w tym pozytywnym wydźwięku. Grasz jako Clem, trafiłaś do grupy, która jest ze sobą od dawien dawna, Ty jesteś nowa i tylko od Ciebie zależy, czy traktujesz to jako opcję tymczasową, przez co masz wyjebane na innych, czy wręcz odwrotnie, jesteś posłusznym pieskiem, bo chcesz tu zostać - jesteś miła, wykonujesz polecenia. Ja osobiście gram jako ta pierwsza, jako badass Clem.

      Usuń