środa, 4 lutego 2015

O krok od Hollywood? - Miasto 44


Pierwsza sesja pokonana, czas na przyjemności i nadrabianie wszelakich produkcji filmowych - na szczycie z tymi oscarowymi. Wpierw jednak chciałem zrobić sobie dzień z polskimi, nowymi filmami wojennymi  i obejrzeć Miasto 44, Kamienie na szaniec oraz Powstanie Warszawskie. Skończyło się tylko na tym pierwszym, gdyż spowodował on rzadkie u mnie zjawisko, a mianowicie kłopot z oceną. Spoilery!

Polskie kino historyczne (a co za tym idzie wojenne, traktujące w 9 przypadkach na 10 o II WŚ) od kilku lat ma tendencję do wałkowania w kółko tego samego schematu. Bierzemy ważne wydarzenie z historii Polski - dajmy na to powstanie warszawskie - tworzymy bezbarwne i mało wyraziste postacie, na pierwszy plan stawiamy miłość, a jak ktoś się dobrze przyjrzy, to w tle zobaczy tę nieszczęsną wojnę. Miasto 44, niestety, powiela ten schemat, choć nie do końca.

Umówmy się - trzeba zapamiętać reżysera tego filmu. Jan Komasa to jeden z kreatywniejszych twórców młodego pokolenia w Polsce i jak dla mnie to koleś wprowadza powiew świeżości w nasz rodowity przemysł filmowy, a jedyne czego mu brakuje do perfekcji, to szlif i doświadczenie. Miasto 44 to najbardziej hollywoodzki film zrobiony w naszym kraju, jaki widziałem, a duża w tym zasługa efektów specjalnych. Tak, ta produkcja ma efekty specjalne i nie, nie są one na poziomie smoka z Wiedźmina, za co należą się brawa. Inna fajna nowinka - akcja w zwolnionym tempie i współczesna muzyka zamiast patetycznych melodii. W tym przypadku jednakże, mocno przedobrzyli ze slow motion (jeden, góra dwa razy rozumiem, ale 137 razy to o 135 razy za dużo), a jak chwalę użycie piosenek Dziwny jest ten świat czy I don't want to set the world on fire, tak sorry, ale dubstep to za dużo. A dubstep połączony ze zwolnionym tempem i stosunkiem seksualnym właściwym (nie będę tłumaczył co to stosunek seksualny niewłaściwy), to już w ogóle nie moje rejony (pozdrawiam Szymalana).

Kontynuując głaskanie i chwalenie - odważne sceny. Swego czasu krytykowałem Agnieszkę Holland i jej W ciemności, bo brakowało mi w tej produkcji okrutnych acz prawdziwych scen, które miały miejsce podczas okupacji. W Mieście 44 jest tego naprawdę dużo, a co ważniejsze, ma się świadomość, że to swego czasu w większym lub mniejszym stopniu miało rzeczywiście miejsce. Egzekucja na małym chłopcu, śmierć niemowlaków, deszcz krwi i wnętrzności, stos martwych ciał - robi to ogromne wrażenie i brawa za to, że jest to pokazane wprost. Popytałem kilku znajomych, co sądzą o filmie i ich odpowiedź zawsze zaczynała się od opisu emocji, które im towarzyszyły przy takich właśnie scenach.

Komasa do swojego filmu obsadził ludzi młodych i praktycznie nieznanych, co wychodzi produkcji w ogólnym rozrachunku na dobre (po Bitwie Warszawskiej 1920 mam dość). Ale powiedzcie mi - czy w Polsce brakuje nam aktorów, którzy nie mają sylwetki atlety i kaloryfera na brzuchu? Czy brakuje aktorek atrakcyjnych na swój sposób? I nawet teoria, że ludzie uwielbiają oglądać przystojnych modeli i piękne modelki na ekranie nie ma sensu - bo jak wtedy wytłumaczylibyście wszystkie produkcje kinowe czy telewizyjne z Tomaszem Karolakiem w roli głównej? Ano właśnie.

Co jest największą porażką Miasta 44? Na pierwszym miejscu wskazałbym bohaterów i próbę ukazania jakiejś głębi w nich, ich zmiany psychologicznej. Prawda jest taka, że bohaterowie nas nie obchodzą, bo niemożliwym jest polubienie ich, a cały proces przemiany głównego protagonisty można opisać tak: przez połowę filmu jestem skrajnie szczęśliwy i nie wiem czego chcę - bum, zabijają mi rodzinę na moich oczach - przez drugą połowę filmu jestem skrajnie nieszczęśliwy i nie wiem czego chcę. Innym grzechem tej produkcji jest taka chamska sztampa scenariuszowa, którą widać szczególnie w ostatnich scenach filmu. Mam tu oczywiście na myśli wymuszoną scenę pożegnania z kochanką nr 1, po tym jak walnął w nią czołg, oraz happy end w postaci spotkania kochanki nr 2.

I widzicie, pisząc tą chwalebną część posta, mówiłem sobie, że Miasto 44 nie jest jednak takie złe i przecież spokojnie zasługuje na 7. Pisząc jednak tą drugą część, miałem ochotę wystawić 4. Komasa sam chyba nie wiedział, jaki film do końca chce zrobić i w jakim kierunku pójść - historii miłosnej czy historii walki, akcji i krwi. Ta pierwsza koncepcja wyszła po prostu słabo, zaś ta druga wyjątkowo dobrze. Bardzo doceniam to, czym ten film chciał być i myślę, że obraz ten jest dużym krokiem na przód w tworzeniu w Polsce widowiskowego kina rodem z USA. Pytanie tylko, czy tego kina chcemy?

Ocena? Uwaga uwaga - NI TO 4, NI TO 7! NI TO 5, NI TO 6!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz